Kiedyś już byliśmy w Malborku, za czasów studenckich i na miejscu się okazało, że nie bardzo nas stać na wizytę. Tym razem ustukaliśmy tyle, żeby starczyło 😉
Na szczęście nie jest już pobierana opłata za fotografowanie, co kilka lat temu miało miejsce, a i toalety były za darmo, jednak dwie dychy za parking, to lekka przesada (nawet biorąc pod uwagę parkingowego „pokazywacza wolnych miejsc” w stylowym stroju i z chorągiewką z epoki). Może ja jakiś przesadny dusigrosz jestem 😉
Wracając jednak do samego zamku… Na miejscu dwie opcje – przewodnik z krwi i kości lub audioguide z mapką (jak nietrudno się domyślić, wzięliśmy gadżet ze słuchawkami – całkiem nieźle to było przygotowane). Samo zwiedzanie (samodzielne) przypomina momentami stare gry przygodowe, w których trzeba sprawdzać każde kolejne drzwi (mimo posiadania mapki), bo może za nimi jest coś ciekawego lub wyjście (akurat to jest moim zdaniem na plus, poza tym wystarczy się rozglądać, wszystko jest raczej dobrze oznakowane).
Turystów o tej porze niewielu – nie było ścisku, tylko w okolicach przewodników tworzyły się korki. Oczywiście jak to w muzeach – przy fotografowaniu nie wolno używać lampy błyskowej, niestety niewiele osób tym się przejmowało (zwłaszcza ta bardziej zdziczała część społeczeństwa, próbująca uwiecznić się w trakcie wieszania się na eksponatach). Sporo obcokrajowców, zwłaszcza zza wschodniej granicy.
Jest gdzie zjeść (muszę przyznać, że całkiem dobrze), a jeśli ktoś się boi jedzenia w restauracji (lub chciałby kawę na wynos), to po drodze do zamku powinien zapamiętać położenie Mc Donalda, żeby potem nie błądzić.