Pojechaliśmy zatem najpierw na zaporę w Solinie. Byliśmy tam rano, więc nie było problemów z parkowaniem (wygodnie przy samej tamie, ale drogo, jak wracaliśmy to parking był już pełniutki). Sama zapora… no cóż, nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia (wnętrza nie zwiedzaliśmy, trzeba się wcześniej umawiać). Poza tym dookoła straganiarstwo, na każdym straganie te same gadżety. Po krótkim spacerze i szybkiej kawie – Sanok. W Sanoku jest fajnie, chociaż śmiesznie się jeździ, bo ktoś wpadł na pomysł, żeby po taniości niektóre dwukierunkowe ulice przerobić na jednokierunkowe (przynajmniej tak to wygląda) i jeśli chcesz pojechać do Biedronki a trzymasz się prawego pasa to dupa, bo potem jest linia ciągła i bez łamania przepisów trzeba objechać „cały Sanok”, żeby zrobić drugie podejście 😉 W Sanoku oczywiście zamek i wystawa Beksińskiego, potem obiad w Barze Alternatywnym i jedziemy w Bieszczady! No właśnie… na późne popołudnie byliśmy umówieni na przejażdżkę UAZ-ami po Bieszczadach – warunkiem tylko była dobra pogoda, ale na szczęście nie padało… przynajmniej na początku. UAZ to dość surowy samochód – ma koła, siedzenia, drzwi i w zasadzie tyle – nie ma okien (w sensie szyb po bokach) stąd jazda w deszczu to niesamowite emocje (tak, w trakcie naszej przejażdżki się rozpadało, ale nic to). Przewodnik zabrał nas na pogranicze Bieszczadów i Beskidu Niskiego, opowiedział o okolicy, o historii, o wysiedleniach, o Bieszczadzkich zakapiorach i przede wszystkim pokazał nam Bieszczady. Tyle zwierząt jednego dnia, to nie widziałem nigdy! Może na zdjęciach ich nie zobaczycie za wiele, bo bałem się wypaść z aparatem (oj trzeba się było trzymać w trakcie jazdy), ale zapewniam Was – była ich cała masa (nie, niestety wilków nie było widać). Jeździliśmy przez łąki, pola, rzeki…
Po przejażdżce UAZ-ami był powrót do Zawozu – w deszczu, ciemności i bez działającej nawigacji, ale już po dwóch godzinach byliśmy w domku 😉 Reszta wpisów znajduje się pod tagiem #bieszczady.